Pomocy, małe pisklę!

Averis, super zakończenie 😀

Ja też przez chwilę miałam ptaka! Parę godzin, ale co tam! Znalazłam małą wronę na spacerze z kotem. Siedział w trawie, nie uciekał, otwierał dziób do karmienia. Odstawiłam kota i wróciłam z gotowanymi ziemniakami, makaronem i szyneczką. Nie bardzo umiał to jeść, chyba był jeszcze za mały. W między czasie przestraszył się i postanowił przemieścić, ale coś z nim było nie tak- poruszał się na dziobie i skrzydłach. Nogi mu się plątały, krzyżowały, nie potrafił chodzić. Zostawiłam go, po drodze znaleźli się rodzice, którze lecieli nade mną głośno kracząc. Dałam im ziemniaki i resztę. Wsadziły sobie do dzioba i poleciały pewnie do małego. Zadzwoniłam do weta, który skończył już pracę, radził zostawić ptoka rodzicom, ewentualnie przełożyć go w miejsce niedostępne dla kotów i że pisklaki na początku chodzą jak paralitycy. Nie byłam jednak przekonana, on naprawdę wydawał mi się chory- może spadł, lub potrącił go samochód? Podwórkowych kotów nie bałam się szczególnie- są dokarmiane i chyba nie chciałoby się im marnować energii na polowanie pod groźbą podziobania, ale z drugiej strony instynkt to instynkt, a w grupie siła. Wróciłam z żółtkiem i pipetą. To potrafił już zjeść i chyba mu smakowało, ale zastałam go na środku parkingu, nie wiem, jak mu się udało tam wytoczyć. Rodziców nie udało mi się zjednać smakołykami, bo krakali głośno, latali nade mną, dziobali w gałęzie i rzucali we mnie liśćmi i patyczkami. Trochę się bałam.
Obawy dotyczące dzikich kotów nie sprawdziły się. Najstarsza i najbardziej oswojona kotka łasiła się do mnie i obserwowała moje zmagania, ale nie przejawiała zainteresowania ptakiem koło niej. Raczej irytowała się, że to nie jej poświęcam uwagę. Zjawił się za to dorodny kot domowy-wychodzący, którego zamiary były bardo czytelne. Wprawdzie dotąd niczego nie udało mu się upolować, ale teraz miał do czynienia ze słabszym przeciwnikiem, a sam- odżywiony i wygrzany na kanapie potraktowałby to jako niecodzienną rozrywkę. Zawinęłam małego w szmatkę i goniona przez rodziców poleciałam do domu po koszyk. Rodzice poddali się, jak się schowałam w budynku. Nie było ich jak wyszłam do lekarza, jedynego w okolicy, który w piątek pracuje do późna. Na szczęście zadzwoniłam wcześniej sprawdzić, czy przyjmuje- owszem, ale ptakami się nie zajmuje. Azyl nie pracował już. Rozważałam zwrócenie ptoka rodzicom i odwiezienie go do azylu następnego dnia (albo zabezpieczyć na balkon i tam zostawić licząc, że tam odnajdą i nakarmią go rodzice, w między czasie nie zjedzą go koty, a ja bez problemu odnajdę). Podzwoniłam po całodobowych klinikach, ale nikt nie chciał się zająć ptakiem. Wróciłam więc do domu, ukryłam bidaka przed czworonogami i zaczęłam szukać pomocy w internecie. Cały czas miałam wyrzuty, że może niepotrzebnie go ruszałam (wiem, że wiele gatunków zajmuje się podrośniętymi pisklakami na ziemi, chroniąc, ucząc i dokarmiając również na ziemi). Może błędem była chęć dokarmienia go, ale dzięki temu dostrzegłam, że jest niesprawny i wydało mi się, że nie ma szans bez pomocy człowieka. Nie wiem, na ile był podrośnięty- ale był prawie cały opierzony, choć z krótkim "ogonem" i wielkości gołębia, może nawet dużego gołębia. Trochę się uspokoiłam, jak znalazłam w stronę, gdzie opisano, kiedy ptak wymaga naszej pomocy- ten wyraźnie wyglądał na kontuzjowanego i nie był dziarski. Mimo obecności rodziców jego położenie nie było bezpieczne. Strasznie było mi żal tych rodziców, jak go zabrałam 🙁. Dalej obdzwaniałam lecznice, szukałam przepisów na karmienie i w końcu ktoś polecił zadzwonić do eko patrolu. Zadzwoniłam. Pan dyspozytor był pomocny, ale chyba trochę nie w temacie ptasim, bo twierdził, że rodzice odrzucają potomstwo pachnące człowiekiem i kazał postawić spodek z wodą, choć ptak nie potrafił się samodzielnie odżywiać. Wysłał jednak patrol. W między czasie dalej karmiłam ptaszora, bo był ciągle głodny. Nie mogłam przygotować pełnej mieszanki nabiałowej, więc po prostu zmieszałam gotowane jajko z twarogiem i poiłam zwykłą wodą. Zdecydowanie wolał płynne żółtko od kulek, ale może nie potrafiłam właściwie podawać. Patrzył na mnie ciekawie, ale nie chciał się ruszyć z miejsca. Poza głową w ogóle się nie ruszał. Myślałam, że szmatkę w którą go zawinęłam, koszyk, a potem podłogę całe obkupka ze strachu, ale nie zrobił nic- może nie miał nic w brzuchu?
Przyjechały dwie panie ze straży miejskiej, potwierdziły, że wymaga pomocy i powiedziały, że odstawią do azylu. Jeśli nie będzie rokował zostanie uśpiony, ale mocno trzymam kciuki. Trochę mnie kusi, żeby zadzwonić i zapytać, czy kojarzą wronę z problemami z nogami i jak się teraz ma, ale boję się, że usłyszę, że go uśpili. Próbuję sobie tłumaczyć, że to i tak lepsza śmierć niż na parkingu. Mam nadzieję, że w azylu należycie zajmują się każdym podopiecznym, który ma szanse na wyzdrowienie, nie tylko rzadkimi okazami.
Zawsze marzyłam o ptaku, ale nie miałam serca trzymać żadnego w klatce, czy nawet wolierze i zawsze liczyłam, że uda mi się zaprzyjaźnić z jakąś kawką lub wroną. Zajmowałam się już jedną chorą, dorosłą wroną (dokarmiałam i nosiłam do weta, ale potem wypuszczałam), ale niestety zginęła pod kołami samochodu.
Aby odpisać w tym wątku, Zaloguj się