Trener - przyjaciel? autorytet? prześladowca?

Przedewszystkim instruktor to niższy poziom w teorii wyszkolenia a trener to wyższy. Jednak to jakie trzba mieć wykształcenie aby posiadać tytuł trenera dyskwalifikuje część osób do tytułowania się tak. Jednak dla mnie nie dyplomy ale wiedza i umiejętność jej przekazywania to główny wyznacznik. Dlatego pomimo, że w życiu miałam do czynienia z 1 TRENEREM, u którego przez jakiś czas miałam możliwość się uczyć, treningami nazywałam część jazd, które prowadziły mi osoby z znacznie wyższymi odemnie umiejętnościami i jakimiś wynikami w sporcie.
Trening to dla mnie szkolenie konia lub pary koń + jeździec, które mają charakter regularny, plan co po koleji chcemy osiągać.
Jazda szkółkowa sprowadza się najczęściej do zaplanowania konkretnej godziny nauki, często instruktor uczy kilka osób jednocześnie, co niestety nie przynosi takich efektów jak trenigi, które są prowadzone indywidualnie.
Z uwagi ma mój charakter, preferuję osoby, które rzeczowo tłumaczą co i jak mam robić. Oczywiście bez krzyku natomiast nie lubię "cackania się".
Moje osobiste relacje nie mają wpływu na to jak oceniam uczącego, choć miło kiedy poza czasem jazdy można wymienić "na luzie" jakieś poglądy niekoniecznie na tematy końskie.
Ja jako osoba biorąca korepetycje z jeździectwa - jak to zgrabnie ujęła Halo - wymagam przede wszystkim dialogu. Oczywiście jest to dialog na zasadzie relacji uczeń-nauczyciel, jednak dialog. Dostaje zadania, podchodzę do ich wykonania. W razie trudności zadaje pytania, drążę. W razie bezsilności oczekuje pomocy. W moim wypadku nie dopuszczam krzyku. Krytykę? Jak najbardziej! Zwłaszcza w formie ironii czy żartu jest mile widziana i pożądana. Krzyk? Strasznie? W żadnym razie...

Jestem za dużą dziewczynką , żeby stosować wobec mnie przymus czy próbę straszenia, choćby krzykiem.

Sama z siebie staram się być fair, stosować się do poleceń. Nigdy nie mówię: nie mogę, nie chce, nie zrobię. Zawsze jest: spróbuję, postaram się, chcę... dlatego oczekuje aby moja relacja z trenerem/instruktorem/osobą mi pomagająca była jasna: ty chcesz mnie nauczyć a ja chce się nauczyć.

Nie traktuje tej osoby jako powiernika czy przyjaciela, traktuje zawsze jako nauczyciela, przynajmniej póki siedzę na koniu. 😉

Osoba prowadząca mi jazdy nie jest absolutnie moim guru! To, że powierzam komuś konia i siebie, nie znaczy, że ufam mu bezgranicznie. Nie zwalnia mnie to z samodzielnego myślenia i odczuwania. To ja jestem odpowiedzialna za swojego konia i siebie, za nasze zdrowie i dobrostan. Nie wyobrażam sobie stracić czujność i w imię jakiegokolwiek autorytetu bezgranicznie zaufać, czy bezwiednie podążać za czyimiś wytycznymi czy poleceniami.

I póki co za każdym razem taki układ mi się sprawdzał. Był szacunek obustronny, zaufanie i miła atmosfera. Dystans pozwalam sobie zmniejszyć tylko przy herbatce czy kawce, nigdy gdy jestem ze swoim koniem, nie podczas "korepetycji".
Z moją obecną trenerką/szefową mam bardzo przyjacielski kontakt. Rozmawiamy o życiu prywatnym, ale nigdy podczas jazdy. Ja osobiście mam do niej 100% zaufanie, ale ona też prowadzi lekcje w ten sposób, że zmusza mnie do samodzielnego myślenia. Bardzo mi taki układ odpowiada. Natomiast jej ojciec (80-tka na karku 😉) ) prześwietnie uczy, spokojnie, łagodnie dla konia, ale wymaga absolutnego podporządkowania się i jest szczery. Tzn. jeśli jest źle, to mówi, że tak jest.

Nie lubię obłudy wśród trenerów,instruktorów, czy jak ich tam zwac. Niestety spotykam się z tendencją, ze jeśli ktos płaci, to nauczyciel złego słowa mu nie powie, bo boi się o klienta, ale na boku powie to, co myśli tak naprawdę 🙁

Miałam do czynienia z dwójką- małżeństwem trenerów (przez duże T), którzy na jazdach wprowadzali prawie terror. To była musztra, a nie trening..dla mnie horror. Mimo postępów przeżywałam psychiczne katusze i zdecydowanie nie była to cena, jaką gotowa byłam płacic za efekty ich pracy.

Jako gówniara miałam same baby instruktorki, więc w kwestii zakochiwania się nic nie powiem  😍 Jednak myślę, ze to baaaardzo częste zjawisko.

Generalnie stawiam na instruktorów, którzy także po zejściu z konia swoją postawą, kulturą osobistą, zachowaniem budzą szacunek.
Strucelka   Nigdy nie przestawaj kochać...
16 czerwca 2009 13:14
a propos tresera - przepraszam jeśli kogoś urażę, ale dla mnie to beznadziejne określenie. Treser może być np. od psów. Tresować psa i uczyć różnych sztuczek. Dla mnie absolutnie trener jeździectwa nie równa się treser.
Pewnie, że nie, ale sam określenie jest śmieszne, żartobliwe i nikt się w nim nie doszukuje drugiego dna.
ElaPe   Radosne Galopy Sp. z o.o.
16 czerwca 2009 13:28
a propos tresera - przepraszam jeśli kogoś urażę, ale dla mnie to beznadziejne określenie

to taki tutejszy zart językowy (dla mnie tez w sumie malo smieszny), podobnie jak powszechne zwanie swych konisiów "kucykami", "łosiami" czy co tam jeszcze
Pauli   Święty bałagan, błogosławiony zamęt...
16 czerwca 2009 13:52

halo - wydaje mi się, że adept trenera, ale z prawem głosu, z prawem do pytań, dyskusji, polemiki. Słuchanie się klienta mijałoby się z celem - taki adept nie nauczyłby się raczej nic. To tak jakby uczniowie w szkole wybierali czego chcą się uczyć i czy chcą - w zasadzie wszyscy poszliby na łatwiznę i wybrali "niczego!", znalazłoby się może kilku ambitnych. Tak samo jeźdźcy zaczęliby wybierać tylko łatwiejsze ćwiczenia, aby stworzyć sobie złudną świadomość "ale jestem super", choć nie ukrywam, że w przypadku jazdy konnej, tych ambitnych znalazłoby się trochę więcej.

Pozwolę sobie nie zgodzić się z tym 😉
Moim zdaniem porównanie mało trafne ze względu na to, że relacje uczeń - nauczyciel i jeździec - trener/instruktor opierają się na różnych zasadach.
Podstawową różnicą jest to, że instruktorowi płacisz Ty i to w Twoim interesie jest żeby z lekcji jak najwięcej wynieść (oczywiście przy odpowiednim staraniu ze strony trenera), skoro już za nią zapłaciłaś. W szkole natomiast uczniowie nie tracą powiedzmy 100 zł za godzinę lekcyjną z której nic nie wynieśli 😉.
Poza tym wydaje mi się, że człowiek mało ambitny i idący na łatwiznę nie czułby potrzeby korzystania z porad kogoś mądrzejszego.

Natomiast z porównaniem do korepetycji jak najbardziej się zgadzam 😉
Tak sobie jeszcze powspominałam stare czasy . I spojrzałam z pozycji bardzo dorosłej osoby.
Nasz Szeryf / bo już sama nie wiem jak nazwać,żeby nikogo nie irytować/ - miał chyba z nami -"kadrą" klubu -niezłe urwanie głowy. Około 10 nastolatków , przy każdej okazji zwiewających ze szkoły , palących zakazane papierosy o innych używkach nie wspomnę. Do tego dochodziło konkurowanie między sobą o lepsze konie , o lepszą pozycję, przeróżne zakochiwania się szczęśliwe i nie. A był on zwyczajnym instruktorem -zapewne bez przygotowania pedagogicznego. Musiał jakoś sobie z nami radzić , gonić do nauki i ciężkiej pracy w stajni oraz odbywać wizytacje rodziców.
Jakim cudem sobie radził? Trudno mi dziś to pojąć.
ElaPe   Radosne Galopy Sp. z o.o.
16 czerwca 2009 14:02
Nasz Szeryf / bo już sama nie wiem jak nazwać

no jak to nie wiesz  😉- sama przecie mówisz o nim:

A był on zwyczajnym instruktorem
Nasz Szeryf / bo już sama nie wiem jak nazwać

no jak to nie wiesz  😉- sama przecie mówisz o nim:

A był on zwyczajnym instruktorem

Był -ale mówilismy do niego Szeryfie. Nawet już nie pamiętam dlaczego.
W tamtych czasach to pewnie trenerów było niewielu, Instruktor znaczyło coś wiecej niż osoba jaka ukończyła krótki kurs. Może ktoś pamięta jaki był system szkolenia instruktorów w latach 70? Trwało to chyba kilka miesięcy?
I dlatego m.in używam słówka Treser dla odróżnienia ,nie dla żartu- bo Instruktor z dawnych czasów to jest troszkę inny niż ten obecny.
ja do swojego trenera mialam (bo juz niestety z nim nie jezdze) pelne zaufanie. na poczatku uczyl mnie jezdzic w szkolce, jak juz lepiej jezdzilam to sie balam przy nim cos zrobic, cos wyegzekwowac od konia. wiedzialam ze musze ale sie balam, nie robilam tego i mi nie wychodzilo a on krzyczal  😀iabeł:
ale minely lata, cos sie we mnie przelamalo. zaczelam z nim jezdzic na swoim koniu i z pelnym zaufaniem, juz bez strachu czy stresu. facet ma w tej chwili jest juz po 60-ce, a byl dla mnie jak drugi ojciec. zawsze mozna bylo porozmawiac. ile razy sie siedzialo z nim na kawie i prowadzilo dluuugie rozmowy .
dodatkowym plusem bylo to, ze moj trener byl tez psychologiem. wiec treningi byly pod tym katem, zarowno treningi konia jak i jezdzca. teraz tylko mozna zatesknic...
Pauli   Święty bałagan, błogosławiony zamęt...
16 czerwca 2009 14:14
zapewne bez przygotowania pedagogicznego.

Zapomniałam o najważniejszym...
Moim zdaniem instruktor powinien być także po jakimś kursie pedagogicznym (jak nauczyciele), tylko osoby mające ku temu predyspozycje powinny być dopuszczone do nauczania innych.
Wiem, że była już kiedyś (chyba na Volcie) dyskusja o tym, wydaje mi się, że odpowiednia wiedza z zakresu jeździectwa nie jest wystarczającym kryterium jakie powinien spełniać DOBRY trener/instruktor.

Tak swoją drogą, podziwiam takich instruktorów, którzy są w stanie ogarnąć większą grupę, same dzieciaki to jeszcze pół biedy, ale do tego dochodzi przecież tyle samo koni  😵
Na pewno ,jak ktoś chce, można uznać tytuł potwierdzony dokumentem za ważne kryterium.
Ale dobrze wiemy,że bywa,że nie gwarantuje jakości jakiej byśmy oczekiwali.
Podobnie jest w każdym zawodzie.
Najlepszym ,najmądrzejszym lekarzem jakiego znałam był ... felczer .
Nigdy by mi do głowy nie przyszło nazwać go inaczej niż Doktor.
A za najlepszą nauczycielkę uważam do dziś panią po studium nauczycielskim ,którą tytułowano Pani Profesor.
Pewnych spraw nie da się kupić ani nauczyć w żadnej ze szkół.
I w jeździectwie pewnie jest podobnie.
Trenerem/instruktorem /uczącym jazdy konnej i wychowującym zarazem - poprostu się jest albo nie.
Pauli   Święty bałagan, błogosławiony zamęt...
16 czerwca 2009 14:31
Masz rację, ale chodzi mi o to, że predyspozycje powinny być jakoś sprawdzane.
Może 'kupowanie papieru' jest zbyt drastycznym określeniem, ale powinno się w jakikolwiek sposób zweryfikować z kim później będą mieli do czynienia adepci jeździectwa.
Tania Do końca lat osiemdziesiątych! instruktora rekreacji można było w zasadzie "zrobić" raz w roku, w jedym miejscu - jeden, trwający praktycznie całe wakacje - kurs w Zbrosławicach. Duże ośrodki jeździeckie (Wola, Sopot) robiły czasem inne kursy. Mój (1989) trwał... 1,5 roku! Weekendy co tydzień minus wakacje.
przez bardzo krotki czas jezdzilam z Trenerem, ktory za jedyna sluszna metode uznawal wrzask, ironie-ale nie zartobliwa czasem nawet wyzwiska. trwalo to jakies 2 tygodnie, bo akurat u niego na jego koniu przygotowywalam sie do odznaki i nie mialam wyjscia. co jazde schodzilam z konia ze lzami w oczach, zastanawialam sie czy nie zrezygnowac i najwyzej zdawac kiedy indziej, fakt, ze robilam postepy i to spore, ale co sie nacierpialam psychicznie to moje...nawet juz na odznace po moich przejazdach skwitowal je krotko "koszmar" 🙄 co prawda okazalo sie pozniej, ze mam jedna z najwyzszych ocen ze wszystkich zdajacych, ale ile sie naryczalam przed ogloszeniem wynikow...

poza jazdami facet bardzo sympatyczny, lubilam z nim rozmawiac nie tylko o jezdzie. osoby, ktore jezdza z nim na codzien mowily, ze ma po prostu bardzo specyficzne poczucie humoru, ja dziekuje za taki humor 🙄

kiedys mialam tez 2 instruktorki, ktore nie tylko uczyly, ale tez wychowywaly, bardzo milo wspominam, to byly czasy 🙂 i mysle, ze dla dzieciakow zwlaszcza na poczatku takie "Goru" to najlepsze rozwiazanie 😉
Masz rację, ale chodzi mi o to, że predyspozycje powinny być jakoś sprawdzane.
Może 'kupowanie papieru' jest zbyt drastycznym określeniem, ale powinno się w jakikolwiek sposób zweryfikować z kim później będą mieli do czynienia adepci jeździectwa.


Jak najbardziej się zgadzam. Często sprawa dotyczy nieletnich ,które powierzamy temu Komuś.
Zawsze jest to sprawa bezpieczeństwa lub jego braku. Zawsze to wielkie emocje.
Pamiętam opowieści kolegi z Legii - jako mały dzieciak dawno dawno temu miał,owszem Trenerów ale był poddawany takiej "fali" ,że do dziś z trudem o tym mówi.
Zgodzę się z Pauli. Znam trenera ze wielkim doświadczeniem, wiedzą i i nawet umiejętnością przekazania tej wiedzy. Posiada(ł) też ów trener umiejętność wmawiania braku talentu, braku zdolności, a każdy jego uczeń  po kilku miesiącach treningów powtarza, że czegoś tam nie potrafi, że w najważniejszym momencie zawsze coś sknoci, że się nie nadaje... Trener, jak posłuchać z boku jest super, ale jego uczniowie z brakiem pozytywnej motywacji kończą przejazd zapłakani lub z przeświadczeniem, że są ułomni. Ja straciłam rok. Gdy zawody stały się dla mnie traumą, a serce zaczynało mi walić, gdy na horyzoncie pojawił się on, zdałam sobie sprawę, że to musi być koniec. Od miesiąca jest super.
Tania Do końca lat osiemdziesiątych! instruktora rekreacji można było w zasadzie "zrobić" raz w roku, w jedym miejscu - jeden, trwający praktycznie całe wakacje - kurs w Zbrosławicach. Duże ośrodki jeździeckie (Wola, Sopot) robiły czasem inne kursy. Mój (1989) trwał... 1,5 roku! Weekendy co tydzień minus wakacje.

No popatrz.Dzięki. A ówcześni Instruktorzy opowiadali o tym kursie jakby był ogromnie trudny.
A dobrze pamiętam,że trzeba było mieć jakieś starty zaliczone? Do zakwalifikowania się na ten kurs?  P klasę najmarniej? Czy się mylę?
Tania
Nie (bez przesady  :lol🙂- P klasa była wymogiem tak samo jak teraz- do instruktora sportu. Egzamin wstępny był bardzo trudny - było zazwyczaj około 3 razy więcej chętnych niż miejsc. I trudno było "przeżyć" na kursie - koledzy opowiadali o ranach po dwugodzinnych terenach na oklep, o parkurach też na oklep, o trudnych ćwiczeniach woltyżerskich. Wtedy "instruktor" brzmiało naprawdę dumnie - i nie spotkałam nikogo, o kim można było powiedzieć, że kiepsko jeździ.  Niezawodni w terenie, spokojnie prowadzący jazda po jeździe 10 koni (zazwyczaj były trzy jazdy: jedna ze skokami, druga tylko kłus i stęp, trzecia kłus, stęp i galop - poziomy zaawansowania jeźdźców), znający odpowiedź na wszystkie podstawowe pytania, zorientowani w opiece nad końmi, bezwzględnie dysponujący porządnym jeździeckim ubiorem (a o to wtedy było naprawdę trudno  🙁) - tak zapamiętałam moich instruktorów z lat osiemdziesiątych  🙇
Strucelka   Nigdy nie przestawaj kochać...
16 czerwca 2009 19:13
Momi to co piszesz jest bardzo przykre 🙁
Ja obecnie "dzielę" się trenerem i brakuje mi na zawodach faktycznie kogoś, kto by powiedział przed przejazdem ostatnie uwagi, kopnął w dupę i powiedział powodzenia...
Tania
Nie (bez przesady  :lol🙂- P klasa była wymogiem tak samo jak teraz- do instruktora sportu. Egzamin wstępny był bardzo trudny - było zazwyczaj około 3 razy więcej chętnych niż miejsc. I trudno było "przeżyć" na kursie - koledzy opowiadali o ranach po dwugodzinnych terenach na oklep, o parkurach też na oklep, o trudnych ćwiczeniach woltyżerskich. Wtedy "instruktor" brzmiało naprawdę dumnie - i nie spotkałam nikogo, o kim można było powiedzieć, że kiepsko jeździ.  Niezawodni w terenie, spokojnie prowadzący jazda po jeździe 10 koni (zazwyczaj były trzy jazdy: jedna ze skokami, druga tylko kłus i stęp, trzecia kłus, stęp i galop - poziomy zaawansowania jeźdźców), znający odpowiedź na wszystkie podstawowe pytania, zorientowani w opiece nad końmi, bezwzględnie dysponujący porządnym jeździeckim ubiorem (a o to wtedy było naprawdę trudno  🙁) - tak zapamiętałam moich instruktorów z lat osiemdziesiątych  🙇

O widzisz. A ja tyyyle lat w ogóle się nie zastanawiałam nad tym. Mój Instruktor /późne lata 70/ był zatrudniony normalnie na etacie w LZS. To może był instruktorem sportu? Kurczę,nie mam już kogo spytać. Był taki jak piszesz- dużo umiał i dobrze uczył.
Potem odszedł od jeździectwa z powodów osobistych chyba, a szkoda.
Gillian   four letter word
16 czerwca 2009 20:55
mój trener jest usposobieniem cierpliwości jeśli chodzi o mnie... w sumie to ma gościu przerąbane, bo na jazdach tylko dziewczyny w trudnym i trudniejszym wieku, z małych dziewczynek porobiłe się kobiety. Czy Wy wiecie co się dzieje, jak wszystkie na raz dostają "humorów" bo nie ta faza cyklu, bo się pokłóciły z facetem, bo to bo tamto? SAJGON!
a tu jeszcze dołączyłam 6 lat temu ja - całe życie jeździłam sama, zahukana, wylękniona, trzeba było mnie odrabiac od podstaw. Po pierwszej próbie przeforsowania pomysłów typu - skocz okser, klepnij konia bacikiem - zamknełam się w sobie i odpuściłam jazdy. Więc zaczęło się przerabianie delikatnie, nie chcesz skakac - ok, boisz sie, obniżamy. I tak długo miałam taryfę ulgową, aż sama pewnego dnia powiedziałam - wyżej! wiem, że mam inne traktowanie niż pozostałe osoby, ale nie wynika to z jakiejś specjalnej zażyłości. Po prostu ten człowiek wie, że do każdego trzeba inaczej. Na jednych trzeba krzyknąc, na innych nie można. I jak trzeba to poświęca dodatkową uwagę na konkretnego konia i konkretny problem, nigdy na treningu nie ma uogólniania. Stąd też ciężko zamknąc się w godzinie.
Wiem, że ten pan w środowisku ma hmmm no ma taką reputację jaką ma, ale ode mnie na zawsze ma wielki szacun za to co wypracował ze mną i z moim koniem.
szafirowa   inaczej- może być równie dobrze
16 czerwca 2009 21:12
Ja sobie ostatnio, analizujac pewne kwestie, doszlam do wniosku, ze najczesciej podejscie do trenera/instruktora zmienia sie w zaleznosci od tego... co mamy pod tylkiem. A konkretnie czy zwierz na ktorym siedzimy podczas treningu to nasz wlasny, osobisty trenerski czy jeszcze nalezacy do kogos innego/szkolkowy.W kazdym przypadku inny jest poziom odpowiedzialnosci za zwierze, stosunek do niego itp.

Przyklad: prowadzacy trening ustawia przeszkode 130cm (zakladamy,ze nasz osobisty poziom zaawansowania pozwala ja pokonac i przezyc), mamy pod tylkiem mlodego konia. W pierwszym przypadku- wlasnego. w drugim- nalezacego do osoby prowadzacej trening/klubowego. I teraz pytanie- jak postepujemy w obu tych przypadkach? Tak samo?

Pauli   Święty bałagan, błogosławiony zamęt...
16 czerwca 2009 21:19
Wiesz, jeśli dostajesz na trening konia szkółkowego, trenera, czy jakiegokolwiek innego, ktoś wyraził na to zgodę.
Pole manewru zależy więc od zdrowego rozsądku prowadzącego jazdę.
Jeśli nie jest on osobą odpowiedzialną nikt mu konia nie powierzy, sam jeździec też powinien mieć na tyle zdrowego rozsądku, żeby stwierdzić czy wszystko jest w porządku i nie wykonywać wszystkich poleceń bezkrytycznie.
Myśleć powinien zarówno ten na ziemi jak i ten w siodle 😉
opolanka   psychologiem przez przeszkody
16 czerwca 2009 21:45
Co do papieka związanego z uprawnieniami pedagogicznymi to się nie zgodzę - znam trenerów/instruktorów, którzy mają przygotowanie pedagogiczne i nie potrafią uczyć, znam też takich, którzy nie mają wyższych studiów, a konie i jeździectwo czują niesamowicie, potrafią tę wiedzę przekazać. Bywa też odwrotnie, oczywiście.

Dla mnie posiadanie uprawnień pedagogicznych nie jest zadnym kryterium 😉
Pauli   Święty bałagan, błogosławiony zamęt...
16 czerwca 2009 22:33
Wiadomo, że od każdej reguły są wyjątki 😉
Tak jak pisałam wcześniej uważam, że instruktor powinien być sprawdzany także pod kątem umiejętności pedagogicznych.
Może nie koniecznie powinien być posiadaczem "papierka" 😉
Ja mam cudownego instruktora 😀 Typ człowieka, który wokół siebie tworzy taką aurę dobrego samopoczucia x))
Jak dla mnie, to jego charakter idealnie pasuje do jego pracy 😉 Nie ma (na ogół) nerwowej atmosfery, potrafi facet zachęcić, zmotywować, czasami zmusić do czegoś (co wychodzi później na dobre) i nauczyć. Ale jak ktoś sobie za dużo pozwoli, to potrafi ryknąć, a ma facet donośny głos  👀
Ze zdecydowaną większością uczniów jest na "Ty", włącznie z 11-12 latkami. Sam ma 28. Można z nim pożartować, pogadać, pośmiać się i ogólnie jest fajnie 😉 nie toleruje nieposłuszeństwa na jeździe... A, że ośrodek jest jego, to nie ma parcia na zatrzymywanie klienta.. Coś nie pasuje, to do widzenia.
Pauli wyczucie pedagogiczne nijak się ma do papierków. Mój ojciec kiedyś wylądował w szkole i zrobił studium pedagogiczne, by utrzymać pracę. Niestety on nie nadaje się do pracy z dziećmi. Po 3 latach sam zrezygnował z uczenia.
Ja mam "papiery instruktorskie". Ale nie widzę się w tym zawodzie. Czasem zdarza mi się poprowadzić jakąś jazdę, ale moje zaangażowanie w jazdę jest zależne od tego relacji jaką nawiążę z jeźdźcem. Np. Jeśli widzę, że ktoś naprawdę słucha, stara się wykonywać to o co proszę, ok. Natomiast kiedy trafia się rozhisteryzowane dziecko, które rodzice na siłę wpychają na konia to mam takie myśli, których się wstydzę 😉. Więc ewidentnie nie mam podejścia pedagogicznego i żadna szkoła tego nie zmieni.
Pauli   Święty bałagan, błogosławiony zamęt...
17 czerwca 2009 12:04
Zgadzam się i dlatego właśnie później sprostowałam, że nie o papier mi chodziło, tylko o pewne umiejętności 😉
Aby odpisać w tym wątku, Zaloguj się