Ehhh, dziś mija dwadzieścia pięć lat od kiedy odszedł mój Kot Życia.
Pojawiła się w domu jeszcze przede mną. Jak to zwykle bywa przez przypadek- miała być dla kogoś ale Rodzice już jej nie oddali. Kilka dni później Mama dowiedziała się, że jest w ciąży. Całe otoczenie i rodzina oburzone - pozbądzcie się kota, to siedlisko chorób, gdzie kot przy ciężarnej kobiecie a później niemowlaku! To nieodpowiedzialne bla bla bla...
Rodzice oczywiście postukali się w głowę i zignorowali. Kotka kiedy tylko mogła wygrzewała coraz większy brzuch Mamy. Kiedy na świecie pojawiłam się ja kot oszalał - nie odstępował mnie na krok, spal albo w nogach wózka albo na poduszce obok mojej głowy. Pilnowała co do minuty godzin karmienia, jeśli tylko śpiąć albo leżąc w łóżku wydałam jakiś odgłos niezadowolenia lub zaczynałam płakać natychmiast biegła po Mamę. To samo było z kąpielą. Przez późniejsze lata była moją strażniczką, powierniczką sekretów i najcierpliwszą towarzyszką zabaw. Kiedy nie było mnie w domu przynosiła sobie jakąś moją rzecz i spała z nią póki nie wróciłam.
Kiedy miałam 9 lat, ona 10, zaczęła chorować. Niestety okazało się, że to nowotwór jajników w stopniu mocno zaawansowanym, przerzuty na inne narządy. Operowaliśmy choć lekarze nie dawali praktycznie żadnych szans. Oddali nam ją po operacji nieprzytomną - ta doba miała być decydująca aczkolwiek zostaliśmy ostrzeżeni, że może się już nie wybudzić.
Akurat były ferie, wciąż pamiętam ten dzień jakby to było wczoraj, mroźny słoneczny dzień. Tato w pracy, Mama wyszła na sekundę na zakupy zostawiając mnie samą. Leżałam jeszcze w łóżku kiedy nagle usłyszałam otwierające się drzwi łazienki gdzie kicia miała swoje "szpitalne łóżko". Podeszła chwiejnym krokiem do mojego łóżka, podsadziłam ją , położyła się na poduszce, przytuliła i umarła....Nigdy w życiu nie zapomnę odgłosu tego ostatniego oddechu.
Dziś jestem 34 letnią babą a nie potrafię pohamować łez jak o tym myślę. Takie koty zdarzają się tylko raz w życiu.
Moja Tika, jedyne zdjęcie jakie mam.