O przyjaźni słów kilka

Mam jedną najprawdziwszą przyjaciółkę, taką od serca. Jak za dużo wypiję, to czasem łapię doła, wtedy mnie pociesza (ale nie wydzwaniam po nocy, smsy tylko :P ). Jak ma rozterki miłosne, bo poznała nowego faceta - cierpliwie wysłuchuję szczebiotania 😉 Kiedy ona potrzebuje pieniędzy, to pożyczam. Jak muszę narzekać - narzekamy razem itp

Jest osobą, do której mam pełne zaufanie, która wie o mnie wszystko i która mnie nie osądza bezpodstawnie. Bez niej byłoby mi bardzo ciężko, mimo że mój TŻ jest najwspanialszym przyjacielem pod słońcem, to relacja jest trochę inna moim zdaniem.

Generalnie z moją przyjaciółką nie kontaktujemy się codziennie, widzimy się ok. raz w miesiącu. Wystarczy, wiem że ona jest i wiem, że o mnie myśli.
Ja nie lubię tego podziału na introwertyków i ekstrawertyków. Ja sama jestem osobą towarzyska, lubię spotykać się z ludźmi, poznawać nowych ludzi, mam masę znajomych, ale właściwie tylko 2 osoby mogę nazwać przyjaciółmi, plus mojego chłopaka

odnosząc się do tej i innych wypowiedzi, widzę, że wielu stawia zna równości mało przyjaciół=introwertyk dużo=ekstrawertyk. Oczywiście tak może być, ale problem jest nieco szerszy.
Ekstrawertyk czerpie energię z przebywania wśród ludzi i kontaktów z nimi, to daje mu siłę napędową i radość. Potrzebują też oni zewnętrzengo punktu odniesienia, żeby móc się określić. Łatwo się apadtują. Introwertyk też może lubić poznawać nowych ludzi i mieć dużo znajomych 😉 , ale po spotkaniu towarzyszkim (im więcej osób tym bardziej to zmęczenie widoczne) musi naładować swoje baterie w samotności, odpocząć. Introwertykowi nie przeszkadza, a może i cieszy spędzenie paru dni w samotności bez odezwania się słowem do kogokolwiek. Intro mają w sotsunku do ludzi/towarzystwa maski, ale są ich świadomi oraz tego kim są bez nich. To tak w uproszczeniu, oczywiście temat jest dużo głębszy i bardziej skomplikowany 🙂 .
Przyznaję, że to co napisała arivle to już zupełnie mi miesza obraz przyjaźni. 😉

To może jednak napiszę jak ja widzę przyjaźń i jak to u mnie wygląda, bo dużo się mówi "jak Ascaia", a Ascaia właściwie nic nie napisała jeszcze. 😉

Powiedziałabym, że stopniuję co znajomość, co dobre koleżeństwo, a co zasługuje na szlachetną nazwę przyjaźń.
Jestem gadułą, lubię rozmawiać (i jak widać mam przez to kłopoty 😉 ) dlatego lubię mieć wokoło siebie ludzi - to są znajomi z pracy, to jest pisanie tutaj na forum. I takie gadanie rzeczywiście jest mi potrzebne prawie codziennie, chociaż nie 24h/d. Jak każdy mam momenty i całe dnie samotności. Ale zasadniczo... tak, lubię częste kontakty społeczne, opierające się na rozmowach. Dodatkowo jestem zawsze otwarta ma nowe znajomości. Mi niedużo trzeba, żeby z kimś zacząć rozmawiać. Tym bardziej, że każdego na wstępie darzę sympatią. A jakiś specjalnych antypatii też nie żywię, bo w każdym można znaleźć coś pozytywnego.
I znajomych mam, chyba mogę powiedzieć, mnóóóstwo. Z różnych środowisk, o różnych doświadczeniach, itd.

Następnie są dobrzy i bardzo dobrzy znajomi czyli koledzy/koleżanki/kumple- czyli ludzie, którzy więcej o mnie wiedzą. Może czasem nieco wyrywkowo, tylko o jakiś dziedzinach życia. Ale chyba często mają też o mnie wiedzę ogólną, z racji mojego gadulstwa 😉 To takie relacje kiedy ja darzę ich sympatią i mam świadomość ich sympatii do mnie. Ci bardzo dobrzy znajomi znają też może pewne sekrety, jakieś moje trudne sprawy. Jak częste mam z nimi kontakty? Baaardzo różnie. Z jednymi prawie codzienne, bo np. razem pracujemy. Z niektórymi codzienne przez łatwość kontaktu jaką daje internet, głównie facebookowy czat. Bo można prawie w każdej chwili napisać coś co tam przeleci przez głowę - głupotka czy myśl głęboko filozoficzna. Czasem to będzie jedno zdanie, czasem po mojemu cały elaborat. 😉 A z niektórymi to raz na pół roku, ale zawsze jest tak samo serdecznie, zawsze możemy pogadać o różnych sprawach bez większego skrępowania (w tej dziedzinie w której ten ktoś konkretny mnie zna). Ilu mam takich kolegów i koleżanek? Trudno mi powiedzieć. To jest z resztą właśnie płynne, jak wspominałyście. Te relacje się urywają, odnawiają, zmieniają. Myślę, że to będzie jakieś naście osób. Różnej płci, wieku, wykształcenia, bardzo "porządni i typowi"i tacy z dziwnymi doświadczeniami życiowymi. Nie są wcale podobni charakterologicznie do mnie, nie mają takich samych potrzeb jeśli chodzi o relacje.

A później jest to słowo przyjaźń... dla mnie to powinno być coś wyjątkowego. Prawie jak miłość, tylko nie ma tego elementu pożądania fizycznego. 😉
I nie chodzi stricte o częstotliwość kontaktów 😉 tylko o poziom znajomości siebie, o to ile jesteśmy w stanie dla siebie zrobić, jak jesteśmy sobie potrzebni,  itd. Wtedy jaka jest częstotliwość kontaktów wychodzi jakoś sama z siebie, bo się "czujemy". I raz to będzie kontakt codziennie przez dwa tygodnie, a za moment milczenie przez trzy tygodnie. I to będzie ok.
W pierwszym poście napisałam, że po pół roku to już nie to. Bo w moim odczuciu, jeśli się nie miało potrzeby kontaktu przez tak długi czas to znaczy, że to nie jest jednak przyjaźń, tylko taka bardzo bliska znajomość.
Czy ja mam/ miałam przyjaciela? No właśnie... dopadły mnie wątpliwości. Bo to, że nie widzimy się i trzy miesiące to nam się zdarzało nie raz, ale to, że zaczęły umykać nam ważne wydarzenia z naszego życia... to już mnie zastanawia. Ale zasadniczo chciałabym móc powiedzieć, że tak. Że mam przyjaciółkę, z którą łączy mnie wspólne 17 lat.

Ta lista "wydarzeń" w drugim poście o przyjaźni to nie WYMOGI, nie KONIECZNOŚĆ, ale takie miłe przejawy tej silnej więzi. Nie nakreśliłam tego, jak często mają się zdarzyć. Ale! uważam, że zdarzać się powinny. I kiedy zaczyna ich zupełnie brakować to coś jest nie tak.
Nie obrażam się, że ktoś mi nie kupi herbaty (ech, znowu łopatologia tłumaczenia się...) tylko będzie mi bardzo przyjemnie jeśli tak się zdarzy, bo to oznacza, że gdzieś tam w głębi głowy i serducha mnie ma, że pamięta taką "głupotkę" jak to jaką herbatę lubię, czyli mnie zna i chce mojego uśmiechu.
Nie oczekuję, że będzie na każdym moim wydarzeniu, ale jednak na niektórych, czasem...

Może to wynika z tego, że sama dbam o takie drobne sprawy. Bardzo lubię jak ludzie się uśmiechają 😉, lubię kiedy wiem, że im przyjemnie. Więc mam ponotowane w kilku miejscach urodziny i imieniny. Więc często sprawiam prezenty. Więc co jakiś czas wyślę do kogoś z grona koleżeńskiego "miłego dnia" SMSem. Więc stawiam się do pomocy.
Dla mnie to jest normalne. Tak się robi, tak po prostu. I nie jest moim WYMAGANIEM, żeby zachowywali się względem mnie dokładnie tak samo. Chociaż byłoby mi miło. Zwyczajnie po ludzku chciałabym też czasem poczuć takie radości.

Niestety zdarza mi się "zatracać" w kontaktach z ludźmi. Czasem nadinterpretuję ich sympatię. Czasem ich przyzwyczajam zbyt szybko, że to ja jestem ta zabiegająca o relację. No i zdarzyło mi się powiedzieć "przyjaźń" tam gdzie jej nie było.
Nie obrażam się, że ktoś mi nie kupi herbaty (ech, znowu łopatologia tłumaczenia się...) tylko będzie mi bardzo przyjemnie jeśli tak się zdarzy, bo to oznacza, że gdzieś tam w głębi głowy i serducha mnie ma, że pamięta taką "głupotkę" jak to jaką herbatę lubię, czyli mnie zna i chce mojego uśmiechu.

To jak oceniłabyś osoby niemające w ogóle w zwyczaju robienia takich rzeczy? Typu właśnie telefon ze sklepu, sms z życzeniami miłego dnia itp.
Dla mnie na przykład w przyjaźni takie zachowania są zupełnie obce. Pewnie mogłabym to robić, gdybym wiedziała, że przyjaciółce na tym zależy, ale byłoby to w jakiś sposób wyuczone. Takie gesty nie stanowią dla mnie instynktownego odruchu, w związku z czym też nie traktuję jako coś dziwnego, że druga strona ich nie przejawia.
Murat-Gazon, nie rozumiem pytania. Jak to "oceniać"? A co mam w tym oceniać? Po co mam oceniać?
Odbiję trochę piłeczkę nim odpowiesz
"w przyjaźni" są Ci obce... W przyjaźni czy w ogóle? ...
Chociaż z resztą to nie ma znaczenia. Ja mam inne potrzeby, Ty inne. Proste.



Ascaia celowo napisałam "w przyjaźni"  😉
Po prostu ciekawa jestem, jak taka postawa może być odbierana/oceniana/komentowana przez osoby mające inne nastawienie. Bo ja mam przyjaciół z takim samym jak moje i nam się to wydaje normalne, wręcz każde z nas czułoby się dziwnie w sytuacji tego hipotetycznego telefonu w sprawie herbaty (używam tej sytuacji już symbolicznie) - ale może osoby o takich potrzebach to nas odbierają jako dziwnych? Interesuje mnie to niejako socjologicznie. 🙂
madmaddie   Życie to jednak strata jest
30 listopada 2015 18:16
Ja nie lubię tego podziału na introwertyków i ekstrawertyków. Ja sama jestem osobą towarzyska, lubię spotykać się z ludźmi, poznawać nowych ludzi, mam masę znajomych, ale właściwie tylko 2 osoby mogę nazwać przyjaciółmi, plus mojego chłopaka

odnosząc się do tej i innych wypowiedzi, widzę, że wielu stawia zna równości mało przyjaciół=introwertyk dużo=ekstrawertyk. Oczywiście tak może być, ale problem jest nieco szerszy.
Ekstrawertyk czerpie energię z przebywania wśród ludzi i kontaktów z nimi, to daje mu siłę napędową i radość. Potrzebują też oni zewnętrzengo punktu odniesienia, żeby móc się określić. Łatwo się apadtują. Introwertyk też może lubić poznawać nowych ludzi i mieć dużo znajomych 😉 , ale po spotkaniu towarzyszkim (im więcej osób tym bardziej to zmęczenie widoczne) musi naładować swoje baterie w samotności, odpocząć. Introwertykowi nie przeszkadza, a może i cieszy spędzenie paru dni w samotności bez odezwania się słowem do kogokolwiek. Intro mają w sotsunku do ludzi/towarzystwa maski, ale są ich świadomi oraz tego kim są bez nich. To tak w uproszczeniu, oczywiście temat jest dużo głębszy i bardziej skomplikowany 🙂 .



dodam od siebie, że można mieć różne cechy z tych obu typów. Ja kocham ludzi, uwielbiam z nimi przebywać, ładują mnie energią jeśli spotykam się na parę godzin. ale po całodniowym przebywaniu z grupą* jestem okropnie zmęczona 😉

*albo z kimś w ogóle. po prostu mam ochotę powiedzieć: ić sobie. mam jakieś swoje zajęcia i są one równie ciekawe, co siedzenie w towarzystwie
Murat-Gazon, Rul, jeśli rzecz ująć jako źródła energii - to jest różnica. Ale jeszcze dla niektórych istnieją całkiem zewnętrzne, pozaludzkie źródła energii. A dla innych - jedzenie 🙂
Ale Rul,, z tej różnicy nijak nie wynika łatwość adaptacji, ani nie trzeba "nosić masek".

Ascaia, nic nie poradzę 🙁. Gdy czytam co piszesz robi mi się wręcz zimno. Straszno. Absolutnie nie jestem zdolna do aż takiej dystrybucji uwagi. Do takiego alterocentryzmu. Toż mnie by w ogóle nie było! Kiedy? Przecież zawsze, w każdej sekundzie, da się znaleźć osobę, której pilnie trzeba poświęcić uwagę. Taki opis jawi mi się zamachem na moje istnienie. Domyślam się, że ty sobie to jakoś porządkujesz.
Mamo, mamo - toż, jak we mnie "to" malujesz - wykonałabym już 5 telefonów do córki, czy i jak rozwiązała problem, co planuje, co już się jej udało. Albo już gnałabym po ciemku na odległy pociąg - z przesyłką.
jeśli rzecz ująć jako źródła energii - to jest różnica. Ale jeszcze dla niektórych istnieją całkiem zewnętrzne, pozaludzkie źródła energii. A dla innych - jedzenie
jasne, każdy ma takie niezależnie od typu, ale akurat w tym chodzi o ludzi
Murat-Gazon, jakoś trudno mi odpowiedzieć na Twoje pytanie... Ludzie są różni, mają różne potrzeby - to tak oczywiste. A w moich oczach nikt nie jest "gorszy". Jesteśmy inni, tyle, cała filozofia.

Nie napisałam, że większość moich bliskich to osoby zdecydowanie do mnie nie podobne. Większość to osoby raczej zdystansowane. Nie wiem jak to działa - może na zasadzie "przyciągania się przeciwieństw". Wchodzę w takie relacje z pełną świadomością. Wiem, że to ja będę ta "czulsza" i że pewnych rzeczy nie mam się co spodziewać. Chociaż marzy mi się taka relacja, gdzie byłoby bardziej "po równo". 
arivle   Rudy to nie kolor, to styl życia!
30 listopada 2015 21:00
Ascaia, bo generalnie wszystko kończy się na definicji pojęcia 😉 Domyślam się, że jestem przypadkiem skrajnym, ale udało mi się znaleźć osoby którym to odpowiada i mi życie w takim układzie też odpowiada. Nie ukrywam też, że z powodu takiego podejścia rozpadło się parę związków w których byłam, ale nie jest mi z tego powodu szczególnie przykro bo tym czego potrzebuję we wszelakich relacjach najbardziej jest... cierpliwość. I zaufanie, szczególnie w to, że dana osoba na prawdę jest dla mnie ważna. Mimo, że nie okazuje tego na każdym kroku, na pewno bywam dla niektórych odpychająca, to można na mnie liczyć. I pewne szczególne osoby wytrwały ze mną wystarczająco długo żeby się o tym przekonać. Powiedz mi co w moim podejściu najbardziej ci "miesza"? Swoją drogą zacytowałaś mój post w drugim wątku, ale nie chcę rozwlekać dyskusji na całe forum, więc odniosę się tu. Mnie nie do końca chodzi o częstotliwość spotykania się. Dziewczyny pisały wyraźnie, że ze swoimi przyjaciółkami nie widują się codziennie, ty też to zaznaczasz. Chodzi mi bardziej o intensywność tych relacji. O fakt "nie wyobrażania sobie życia bez przyjaciółki/przyjaciół/przyjaciela kogoś", bo ja perfekcyjnie wyobrażam sobie życie bez moich przyjaciółek, wystarcza mi świadomość, że one gdzieś tam są.
arivle, za nic nie mogę połączyć tego, że można nie lubić swojej przyjaciółki. 😉
A teraz jeszcze "wyobrażanie sobie życia bez niej". Hmmm... to znaczy rozumiem, że gdyby coś to i tak żyje się dalej, ale no jednak... jeśli w tej chwili przyjaźń jest aktualna, to... to jest ważna... Nie umiem tego napisać.

Jeśli nie miałaś na myśli codzienności spotkań... ok, źle zrozumiałam, bo zaczęłaś od napisania o częstotliwości 

arivle   Rudy to nie kolor, to styl życia!
30 listopada 2015 21:30
Ascaia, wiem, że zaczęłam, popełniłam błąd, trzeba było inaczej. 🙂 Co do nie lubienia; zwyczajnie można, jestem przekonana, że gdybym nie znała jej tak jak ją znam to już dawno dałabym sobie spokój z tą znajomością. Poznałyśmy się w takich okolicznościach w jakiś się poznałyśmy i przeszłyśmy razem całkiem dużo - więc ją kocham, ale jest niesamowicie trudna w kontaktach, a ja tego nie lubię. Mam wrażenie, że ja bardziej utożsamiam przyjaźń z sytuacją rodzinną (może dlatego, że dla mnie moi rodzice i mój bart są przyjaciółmi). Jesteś w stanie wyobrazić sobie nie lubienie rodzeństwa prawda? A jednak wstawisz się za nimi w każdej sytuacji.
I absolutnie nie chodzi mi o to, że "gdyby coś się stało" i nie to pewnie miały na myśli dziewczyny używając tego zwrotu. Przerażająca jest dla mnie po prostu ta intensywność kontaktów, to że odległość może być problemem, to że trzeba się angażować całym sobą w przyjaźń i oczekiwać równie dużego zaangażowania. I jeszcze uściślając ja to wszystko rozumiem, MNIE to tylko osobiście przerasta. Zaznaczę też, że rozmawiamy o pewnych skrajnościach jedną na pewno jestem ja utrzymująca minimum kontaktów, drugą dziewczyny które wymieniłam w pierwszym poście, jako pewne wyróżniające się na tle całej dyskusji ekstremum zaangażowania emocjonalnego.
Odległość nie musi być problemem.
Ale masz rację, dla mnie przyjaźń to zaangażowanie "całym sobą". Tak jak napisałam - to właściwie jak miłość. Tylko w powszechnym rozumieniu miłość pozarodzinna jest między partnerami czyli dochodzi aspekt seksualny. 
Ascaia, gdzieś pisałaś o konfiguracji rodzinnej. Mam Bardzo liczną rodzinę. Bardzo, bardzo. Moja: 2+3, koń (konie), pies (psy), kot jest stosunkowo najmniej liczna. Mam 17 siostrzenic/bratanic/siostrzeńców/bratanków. Oni, "ledwie zaczęli", a już jest 8 następnego pokolenia. Nie ma zmiłuj, w licznej rodzinie człowiek uczy się dystansu. A jeszcze są przyjaciele, jeszcze są bliscy znajomi. Ja to zazwyczaj rozwiązywałam tak, że w drobiazgach to nie bardzo, ale można było na mnie liczyć w "gardłowych" sytuacjach, gdy wiele osób wymięka. Teraz jest mi wyjątkowo ciężko, bo nastąpiła właśnie tego typu sytuacja. U osoby, którą uważałam za przyjaciółkę. Odruch: lecieć, ratować, bronić. Hola, hola. "Przyjaciółka" okazała się rzadko spotykanym gadem. Niebezpiecznym, gdy (przypadkowo) spadły jej maski.

Miłość w twojej interpretacji byłaby dla mnie równie przerażająca.
"przerażające" to mocne słowo, na ale cóż...
Ascaia, teraz jakoś lepiej rozumiem co piszesz. Wspominasz o czymś ważnym - jak dawać z siebie a jednocześnie jasno malować swoje granice w bliskich relacjach i nie obudzić się w schemaciku, gdzie tylko Ty dajesz. To nie jest łatwe, szczególnie jak się bardzo chce tej przyjaźni. Czasem narysujemy granicę i robi się tak zwany zonk, bo drugiej osobie pasowało tak jak było i tylko tak. Na przykład układ, że Ty jesteś ta silna, a ona ta biedna i z problemami. Albo Ty ta z nudnym życiem, a ona zawsze z dramatami do opowiedzenia i siedzisz kolejny raz 4 godziny w kawiarni i słuchasz o burzliwych losach, a sama nie masz nic do powiedzenia i też nie słyszysz ani jednego pytania w swoją stronę. Czasem trzeba zrobić burzę i zobaczyć co się stanie. To samo jak zawsze zgrywałaś twardzielkę i udawałaś, że Cię pewne komentarze nie ruszają. A tu nagle mówisz, żeby tak się do Ciebie nie zwracać - i też zonk. Czy też to, o czym Ty piszesz - że zawsze jesteś ta czulsza, a tak naprawdę oczekujesz, żeby inni też byli.
Nie wiem jaka miała być pointa tego wywodu, po prostu chciałam napisać, że Cię rozumiem 😀
Jestem **ujową przyjaciółką, bo czasem zawodzę. Nie pamiętam o urodzinach, bo nigdy nie wiem jaki jest rok, miesiąc i dzień. Zapominam o umówionych spotkaniach telefonicznych i różne takie numery. Ogólnie mam problemy ze słownością, punktualnością i różnymi deklaracjami.

Ostatnio spotkałam się z przyjaciółką, z którą nie widziałam się, ani nie słyszałam jakieś 15 lat.
Nic się nie zmieniło. Jak byśmy się widziały przedwczoraj.
Jest coś takiego jak niewytłumaczalne, wyraźne i obopólne poczucie, że jest się z tej samej, bardzo odległej planety.
Mam to z kilkoma osobami, nieważne ile się nie widzimy i kompletnie nie mamy kontaktu.
Jeśli się nadaje na tych samych falach, to czas i częstotliwość są niczym.


Mogę zacytować głupią piosenkę?
Nie lubię ani tej wykonawczyni, ani tego gatunku muzycznego, ale tą piosenkę kocham. Zawsze słysząc ją myślę o tych kilku osobach i wiem, że one słysząc ją myślą o mnie.
Mi to wystarcza, nawet jak usłyszę potwierdzenie raz na 5-10 lat.

When the sun shines, we'll shine together
Told you I'll be here forever
Said I'll always be a friend
Took an oath I'ma stick it out till the end
Now that it's raining more than ever
Know that we'll still have each other
You can stand under my umbrella...
Dzionka, dziękuję.
Ascaia, to już padało w dyskusji. Że miewamy różne zapotrzebowania na bliskość/dystans. Był czas, że najchętniej "schowałabym się w czyjejś macicy". Był taki czas. Albo wielbiła kogoś "toczka w toczku". Teraz tak nie jest. Teraz zbyt duża bliskość, zbyt wielkie zaangażowanie w relację, zbyt duża absorpcja uwagi - przerażają. Teraz odpowiada mi to, co u Julie.
"Nadawanie na falach". Niezależnie od dystansu w czasie i przestrzeni. Żebym nie musiała robić tego wszystkiego, o czym pisze Dzionka, "wprowadzać korekt". Bo są... zbędne. Bo dana osoba mnie zna. Wie kim jestem, jak funkcjonuję, jakie mam słabości, co dla mnie znaczy x a co y. A ja wiem to o niej. Na budowanie takich "odpornych na dystans" relacji zeszło nam kiedyś dużo czasu i energii. Teraz potrzebuję właśnie czegoś takiego, że spotykam się, czy nawet przez telefon, a oboje możemy wygadać "najsłabsze punkty" z życia, czasem takie, którymi na co dzień nikt się nie "chwali". Albo ważne triumfy, że np. dziecko "sprawne inaczej" zrobiło znaczne postępy. Że mamy luksus szczerości. Pewni, że żadne z nas w żadnym wypadku nie wykorzysta "danych" Przeciwko drugiej osobie. Luksus wrażenia, że podobne rzeczy w świecie nas niepokoją, a podobne cieszą, że równolegle do siebie a niezależnie dokonujemy podobnych obserwacji, wyciągamy podobne wnioski jest dodatkowym luksusem, wcale nierzadkim, nawet mimo pozornie różnych poglądów i stylów życia.

Tylko wszystko są to przyjaźnie z dawnych lat. W pewnym momencie wpadłam w popłoch. Że "moi" są przestrzennie daleko (nie licząc męża), i że nie da się już stworzyć "nowej" przyjaźni. Teraz są raczej bliscy znajomi. Docieranie do pełnej wiedzy "who is who" trwa znacznie dłużej. W pewnym momencie uwierzyłam, że da się zbudować "nową" przyjaźń. Bo "znam" kogoś 20 lat, a relacja staje się bliższa i bliższa, codzienna i pełna zaufania i wzajemnej pomocy. Srodze się zawiodłam. Zawiedli się wszyscy w takich relacjach z tą osobą. Miała "porządnych" przyjaciół. Ludzi, którzy nie działali przeciw niej, nie wykorzystywali "wrażliwych danych". Ona takich skrupułów nie miała. Nam wszystkim stanęły włosy dęba, gdy opadło tabu "przyjacielskiej sztamy", gdy zaczęliśmy się (jak najdelikatniej) komunikować. Nadal nie do końca mieści mi się to w głowie. Że można tak postępować. Kto zabroni? Że całymi latami można ustawiać sobie ludzi jak marionetki, pod naczelnym hasłem: ważne jest Moje dobro, wszystkie środki dozwolone. Deklarując życzliwość, wsparcie, szczerość, zaufanie, "dobre serce". Chyba pierwszy raz kogoś znienawidziłam. Znienawidziłam fałszywych, na maksa interesownych ludzi. Ludzi bez skrupułów, namiętnie traktujących wszelkie relacje na maksa przedmiotowo. Krótka piłka: Jesteś mi potrzebny? Jesteś mniam mniam, włącznie z tą "herbatką na promocji" 🙂. Przestajesz być niezbędny? Cudnie! Mogę się przestać kryć ze swoją wrogością. Ta osoba osiągnęła zdumiewający efekt: zjednoczyła ludzi, najróżniejszych. Którym z lekkością motylka wyrządzała krzywdę. W ilości kilkudziesięciu osób. Tak, większość z nas zdaje sobie sprawę, że to musi być bardzo nieszczęśliwa osoba. Wielu z nas nadal chętnie by jej pomogło. Wszak mamy też powody do wdzięczności (te "herbaty" itd.). Ale szlus. Wszyscy jesteśmy wrogami. Bo nie zaakceptowaliśmy tego, że ta osoba jest bogiem i jedynym "prawodawcą". A "prawo" jest jedno - Jej, natychmiastowe, dobro. Jej "wolność". Włącznie z wolnością krzywdzenia.
Bogiem była łaskawym. Dla swoich wyznawców.
Aby odpisać w tym wątku, Zaloguj się